niedziela, 30 sierpnia 2015

"Stawić czoła światu"


"Czasami prawda ma problem z przebiciem murów naszych przekonań. Kłamstwo, odziane w stosowną liberię, przechodzi o wiele łatwiej."

W Królestwie Goreddu trwają przygotowania do obchodów czterdziestej rocznicy podpisania pokojowego traktatu między ludzkim a smoczym rodzajem i przybycia Ardmagara Comonota, który współpracując z królową Lavondą, położył kres brutalnym wojnom dwóch ras i rozlewom krwi. Jednak pokój między ludźmi a saarantrai jest kruchy i niepewny- jego posadami zachwiało morderstwo księcia Rufusa, które zdaje się być dziełem smoka. Zabójstwo członka królewskiej rodziny podsyciło w ludziach nieufność i skrywaną nienawiść wobec smoków przybierających człowieczą postać- na ulicach Goreddu szerzy się dragonofobia, a Synowie świętego Ogdy atakują bezbronnych saarantrai pod byle pretekstem. W samym środku wydarzeń w Królestwie i przygotowań do świętowania rocznicy Traktatu Comonota znajduje się młodziutka asystentka Nadwornego Kompozytora, Serafina. Przeczuwa ona, że zabójstwo księcia Rufusa nie było przypadkiem- jej zdaniem ktoś działa na niekorzyść pokoju między ludźmi a smokami. Jednak, czy muzyczka może coś w tej sprawie zdziałać? Zwłaszcza, że sama nie może czuć się na dworze bezpiecznie- każdego dnia zmuszona jest kłamać i ukrywać prawdę o sobie, bo w świetle obowiązujących w Królestwie przepisów nie ma prawa żyć...

"Miłość to nie choroba."

Rachel Hartman snuje klasyczną opowieść fantasy- historię osadzoną w królestwie, którego realia przypominają średniowiecze, gdzie obok ludzi żyją potężne i niebezpieczne stworzenia- smoki. Te z wyobraźni autorki "Serafiny" zachowały cechy swych pobratymców ze znanych nam mitów i legend- mają słabość to złota i gromadzą je niczym Smaug z tolkienowskiej powieści, zioną ogniem i szybują wysoko w przestworzach, ale prócz tego mogą też przybrać postać ludzi. I mimo, że koncept ten nie jest może nowatorski ani oryginalny, wykorzystało go bowiem wielu innych autorów, to pani Hartman uczyniła go absolutnie zniewalającym. Bo przede wszystkim nie obdziera czytelników z ich własnych wyobrażeń o tych magicznych stworzeniach ukształtowanych przez kanon- są one potężne, majestatyczne, podstępne i śmiertelnie niebezpieczne. Mają łuski, ostre pazury, rogi i skrzydła. Zieją ogniem, składają jaja, żyją w jaskiniach i latają. Są po prostu takie jakie powinny być. A umiejętność zmiany kształtu i przybrania postaci człowieka, którą obdarza te istoty Hartman pokazuje tylko, że nie są i nigdy nie będą one ludźmi. Autorka doprowadza do zderzenia dwóch ras- dwóch rodzajów stworzeń, które różnią się od siebie pod każdym możliwym względem i nie potrafią się zrozumieć. Bo smok nawet, będąc w skórze człowieka, człowiekiem z natury nie jest. To nie jest jego przyrodzona forma i nie czuje się w niej dobrze- saar nie rozumie ludzkich uczuć i emocji, które zaczyna odczuwać, nie potrafi ich nazwać, gdyż w swej naturalnej formie ich nie doznaje. To bestia. Ale autorka udowadnia też, że nawet ten straszny i przerażający potwór może być bardziej ludzki niż niejeden człowiek, nie zdając sobie z tego sprawy i nie rozumiejąc co ten przymiotnik tak właściwie oznacza. I właśnie to nowe a jednocześnie nienowatorskie spojrzenie pani Hartman na naturę tych fantastycznych stworzeń ujęło mnie tak bardzo.

"Wszyscy byliśmy potworami i bękartami, i wszyscy byliśmy piękni."

W "Serafinie" nie odnajdziemy gnającej na łeb na szyję akcji i wbijających w fotel fabularnych twistów- rozwój zdarzeń jest raczej leniwy i nieśpieszny, przerywany opisami emocjonalnych stanów głównej bohaterki i otaczającej ją rzeczywistości. Na samym początku ciężko się w Królestwie Goreddu odnaleźć, panują tam bowiem zupełnie wcześniej niespotkane obyczaje, a jego mieszkańcy odwołują się do tylko sobie znanych Świętych, używają też zupełnie nowych zwrotów i nazw. Z czasem jednak w tym nowym świecie można się zaaklimatyzować- pomocą służy też słowniczek na końcu powieści, gdzie znajdziemy spis postaci i najważniejszych pojęć- i dać pochłonąć historii jaką opowiada nam Serafina. Wiele w niej intryg i spisków, więc nie sposób się przy niej nudzić. Dużą rolę w książce odgrywa  też muzyka, bo to przez nią może wyrazić samą siebie bohaterka. Przede wszystkim jest to jednak opowieść pełna uczuć i emocji, a zwłaszcza bólu i smutku. Bohaterowie powieści przeżyli w swym życiu wiele dramatycznych chwil- historia miłości Claude'a i Linn ściska za serce, a sytuacja w jakiej znajduje się główna bohaterka wzbudza współczucie. I wiele tam jest takich postaci jakby żywo wyciągniętych z jakiejś antycznej tragedii. Na emocjonalność książki wpływają nie tylko sami jej protagoniści czy pierwszoosobowa narracja, która automatycznie sprawia, że historię się bardziej przeżywa, ale i język powieści- Hartman pisze prosto, ale zarazem poetycko, bogato i momentami kwieciście, nie stroniąc od metafor, porównań i opisów. Stylizuje "Serafinę" na powieść z innego wieku. przez co jej powieść czyta się troszkę inaczej, ale inaczej, nie znaczy przecież, że gorzej. We mnie wzbudziła ona coś na kształt zachwytu- czym prędzej chciałabym już poznać "Łuskę w cieniu". Więc polecam, polecam gorąco- nie tylko wielbicielom fantasy i smoków, ale też wszystkim wrażliwcom i miłośnikom pięknych opowieści udanych pod względem i treściowym i literackim. 5/6

"Uśmiechnął się. Ach, mogłam żyć na samych tych uśmiechach. Będę je siać i zbierać jak pszenicę."


sobota, 29 sierpnia 2015

"Drżenie"; Jus Accardo [zapowiedź]



Deznee Cross ma problemy. Niedługo osiemnastka, a ona stoi na skraju szaleństwa. To wszystko wina leków, którymi naszpikował ją Denazen – zbrodnicza organizacja dowodzona przez jej ojca – żeby wzmocnić jej naturalne umiejętności. Bliscy odwrócili się od niej i garstki pozostałych buntowników. Teraz walczą po złej stronie barykady. No, i jeszcze Kale... Gorzej już być nie może.
A jednak jest. Denazen ma rozpocząć nowe badania, tym razem pod kryptonimem „Dominacja”. To oznacza, że trzeba się pozbyć dotychczasowych uczestników eksperymentu. Wydano rozkaz eliminacji wszystkich, którzy zostali jeszcze przy życiu – łącznie z Dez. Dobra wiadomość jest taka, że istnieje jeszcze ktoś z serii pierwszych, próbnych doświadczeń: kobieta, której krew może być lekiem dla drugiej generacji. Tylko, że o jej istnieniu wiedzą nie tylko Szóstki z podziemia…
Cross jest gotów zrobić wszystko, aby Dez nie dostała antidotum. Jest w stanie całkowicie złamać jej ducha. 

PREMIERA 7 WRZEŚNIA!


sobota, 8 sierpnia 2015

"Taki jest porządek rzeczy"


PREMIERA 17 SIERPNIA!

"W życiu nic nie dzieje się tak jak to sobie wyobrażaliśmy, ale ważne, że w ogóle się dzieje."

Desire to olbrzymia korporacja oferująca swym klientom szereg różnorakich usług w sieci. Wirtualne sklepy z żywnością, kosmetykami, filmami, grami komputerowymi, oraz zabawkami dla dzieci, czy też internetowe platformy, gdzie można posłuchać muzyki, zarezerwować podróż w dowolny zakątek świata, znaleźć przepis kulinarny, którym zadziwi się gości, zagrać w wojenną symulację, samemu wybierając lokalizację z dostępnego Bliskiego Wschodu, Czarnej Afryki, Bałkanów i wielu innych miejsc, a nawet kupić organ do przeszczepu, to tylko część jej bogatego asortymentu. I w tym właśnie miejscu, tuż po maturze zatrudnienie znalazła Sabrina. Dziewiętnastolatka jest odpowiedzialna za pisanie cotygodniowych bajek w odcinkach na stronie Fairy Corner przeznaczonej dla najmłodszych użytkowników sieci. Ta praca ją zadowala i satysfakcjonuje- jest dumna z posady w Desire, a bycie częścią personelu tak gigantycznej i świetnie prosperującej firmy, która efektywnie zaspokaja pragnienia swych klientów, uważa za wielki zaszczyt. Jednak spotkanie tajemniczego i niepasującego do świata M. oraz pewne zdarzenie w murach siedziby Desire z czasem zmieniają jej sposób widzenia korporacji- Sabrina zaczyna dostrzegać rysę na z pozoru idealnym wizerunku firmy i poznaje jej prawdziwe oblicze. Desire, owszem, zapewnia ludziom rozrywkę, ale wyrządza im też wiele niedostrzegalnego gołym okiem zła...

"-Jeśli chodzi o mnie, to naprawdę nie ma o czym mówić. Moje życie jest nudne i bez znaczenia.  - Bzdury, żadne życie nie jest bez znaczenia- odparła Sabrina.- A może każde takie jest?- zapytał M., odwracając się do niej- Zastanawiasz się nad tym czasem?- Że życie jest bez znaczenia?- Że należałoby coś zrobić, żeby nadać mu znaczenie."

Czytając "Porządek rzeczy" miałam wrażenie, jakbym oglądała któryś ze swoich zdrowo pokręconych snów- wszystko było takie odrealnione, wyolbrzymione i przejaskrawione. Paola Caprioli stosuje, bowiem w swej powieści groteskę i absurd, czyniąc z niej pozycję naprawdę dziwną i specyficzną. Wydaje mi się, że książki tej włoskiej pisarki nie można odczytywać dosłownie, bo wówczas odebralibyśmy ją jako historię pozbawioną klarownej i określonej fabuły, która nie rozpoczyna się ani nie kończy w żadnym sensownym momencie. "Porządek rzeczy" postrzegany byłby przez nas, jako, ot, taka sobie opowieść bez większego ładu i składu. Tymczasem pozycja ta odbierana jako gigantyczna metafora rzeczywistości, w której żyjemy nabiera sensu i znaczenia. Jest ona tak naprawdę skargą autorki na współczesny, konsumpcyjny świat- świat, w jakim ludźmi rządzą mass media i gigantyczne korporacje, próbujące na każdym kroku coś nam narzucić oraz ich własne pragnienia i wygórowane potrzeby, rozbudzane przez zalewające nas z każdej strony kolorowe reklamy. Przyszło nam żyć w czasach, w których do egzystencji niezbędne i absolutnie konieczne wydają się przedmioty, bez jakich naprawdę moglibyśmy się obyć- nie miały ich w końcu pokolenia przed nami i jakoś sobie radziły. Ale, my ludzie XXI wieku, ustawicznie atakowani przez hasła i spoty reklamowe, czy to w telewizji, czy w Internecie, na ulicy, a nawet w kinie nie potrafimy im się oprzeć, stając się ich niewolnikami. Bo, jak próbuje przekazać nam włoska autorka, te olbrzymie koncerny i sieci sklepów wcale nie zaspokajają naszych pragnień i potrzeb- one je kontrolują.

"Śmierć nie robi na mnie wrażenia. Nie wydaje mi się absurdalna. -Zazdroszczę ci. Max się uśmiechnął. -Nie powinnaś, ja uważam życie za absurd."

Paola Capriolo pisze o świecie, w którym wszystko jest na sprzedaż, o rzeczywistości, gdzie ze Świąt Bożego Narodzenia zrobiono zwykły cyrk, w jakim ludzie, skupiając się na przygotowaniu najlepiej ubranej choinki bądź najwykwintniejszego przyjęcia świątecznego w miasteczku, zapomnieli o tym co najważniejsze- obdarowaniu bliskich swoją obecnością, wsparciem, miłością i wiarą- z ludzkiej tragedii rozrywkę oraz widowisko, a ze zbrodniarza celebrytę. I najbardziej przerażający w tym wszystkim jest fakt, że kwestie poruszane przez autorkę nie są tylko i wyłącznie fikcją- są czymś realnym, jeśli uważnie się przyjrzeć. Tym właśnie przerażającym światem, na wskroś przesiąknięta jest Sabrina- ona nie widzi tego, że Desire pierze ludziom mózgi. Ba! Dziewczyna zamyka nawet oczy na to, że sama tak czyni, w pisanych przez siebie bajkach dla najmłodszych przemycając niezliczone ilości reklam i linków do różnorakich produktów. Jedynym głosem rozsądku w powieści, prócz sędziwego i zmęczonego życiem oraz jak się okazuje zbędnego dla Desire maestro, jest M., który z dnia na dzień pojawia się w życiu bohaterki. Sądy wygłaszane przez tego chłopaka dają do myślenia- nie tylko Sabrinie, ale też samemu czytelnikowi. Jednocześnie postać M. jest ilustracją bardzo smutnego stanu rzeczy- pokazuje, że jednostki, które myślą i mówią inaczej, które nie chcą być takie same jak wszyscy, nie mogą się w tym konsumpcyjnym świecie odnaleźć. Nikt nie rozumie ich bezsilnego krzyku pośród nocy i nikt na niego nie odpowiada.

"Świat to dżungla, nawet dzieci o tym wiedzą. A w dżungli trzeba walczyć o przetrwanie."

"Porządek rzeczy" to powieść z bardzo ważnym przesłaniem, ale niestety ze słabym wykonaniem. Mimo niewielkiej objętości jest ciężka w odbiorze- i to bynajmniej nie z powodu skomplikowanego słownictwa. Capriolo używa powszednich, niespecjalnie wyszukanych zwrotów, operuje prostymi, z reguły pojedynczymi zdaniami, przez co książkę czyta się szybko, ale jednocześnie dość topornie. Bo momentami sprawiają one wrażenie takich wypychaczy, dodanych przypadkowo i nieprzemyślanie. Dialogi i narracja są siermiężne i nieskładne- chwilami nie trzymają się przysłowiowej kupy lub brzmią bardzo sztucznie- zaś kreacja bohaterów należy do niezwykle osobliwych, bo ciężko o postaciach powiedzieć coś więcej. Autorka postawiła na anonimowość- jej protagoniści nie mają nazwisk i zamieszkują nieznane bliżej miasto. I o ile jeszcze ten zabieg pisarki potrafię zrozumieć i potraktować jako celowy, gdyż w ten sposób chciała ona zaznaczyć, że historia przez nią snuta może dotyczyć dowolnego miejsca na ziemi i jakichkolwiek ludzi, a tym samym każdego z nas, o tyle pozbawienie postaci charakterów i cech wyróżniających je spośród innych fikcyjnych person do mnie nie przemawia. Nie odpowiadały mi też relacje między protagonistami- były wymuszone, nienaturalne, takie mechaniczne, a przez to i sztuczne. Dlatego mam z "Porządkiem rzeczy" nie lada zagwozdkę i sama nie wiem co o nim myśleć. Szczerze doceniam przesłanie książki- naprawdę dało mi ono wiele do myślenia i zastanowienia- ale jednocześnie, pod względem literackim powieść Capriolo wypada średnio. W kwestii przeczytania, niesłychanie trudno mówić o niej warto/ nie warto, dlatego też tę niełatwą decyzję pozostawię chyba Wam. 3/6

"Obserwując rzędy okien naprzeciwko, które Maxowi wydały się tak przygnębiające, Sabrina zauważyła , że wcale nie były identyczne. W jednym ktoś hodował przepiękne pelargonie, w innym kolorowe zasłonki tańczyły na wietrze, przełamując przyjemną nutą monotonię szarej elewacji. Kilka pięter niżej, na trzecim, w plamie słońca leniwie wylegiwał się kocur. Małe rzeczy, malutkie, cenne bunty przeciw porządkowi rzeczy..." 


Poznanie znaczenia słów PORZĄDEK RZECZY umożliwiło mi Wydawnictwo Dreams- serdecznie dziękuję! 

niedziela, 2 sierpnia 2015

"Dwie połówki przełamanej całości"


Londyn, 1897 rok. Czasy panowania królowej Wiktorii Hanowerskiej oraz...zaskakujących wynalazków. Panowie we frakach i eleganckich cylindrach śmigający na welocyklach, damy podróżujące w powozach parowych, sterowce unoszące się wysoko pośród chmur oraz automatony zastępujące pracę ludzkich rąk w różnych dziedzinach życia, oto nowa mechaniczna rzeczywistość! Doba pary i nauki. Oraz zupełnie nowych zagrożeń. Bo oto na ulicach Londynu, jedenaście lat po Kubie Rozpruwaczu grasuje kolejny, niebezpieczny przestępca- tajemniczy Machinista wykorzystujący automatony do atakowania ludzi. Od jakiegoś czasu jego sprawę bada młody książę Greythorne dysponujący pomocą swych nieprzeciętnych przyjaciół- rudowłosej wynalazczyni Emily o niezwykle błyskotliwym umyśle i potężnie zbudowanego Sama o nadludzkiej wręcz sile- oraz własnymi, dość niecodziennymi umiejętnościami. Niespodziewanie do życia trójki młodych ludzi wkracza bardzo niebezpieczna dziewczyna, która przejawia niesamowite zdolności- Finley Jayne, jaka niemal wpada pod koła welocykla Griffina, uciekając przed jakimś zagrożeniem, ma dwie natury- i jednej z nich nie potrafi kontrolować. Ta ciemna strona ogarnia ją w sytuacjach niebezpieczeństwa i wyzwala pokłady siły i agresji, tak potężne, że drobna dziewczyna jest w stanie zabić...

Rozpoczynając swą przygodę z "Dziewczyną w stalowym gorsecie" nie oczekiwałam fajerwerków- i ich nie otrzymałam. Nie spodziewałam się jednak tak gorzkiego posmaku po spróbowaniu prozy Kady Cross- zwłaszcza, że nie jest ona początkującą autorką. Ta kobieta opublikowała zaskakująco wiele książek, pod czterema różnymi pseudonimami, a pierwszy tom "Kronik Steampunku" jest, jak pisze ona w jego wstępie, jej dwudziestą którąś z kolei powieścią. I wiecie co Wam powiem Moi Drodzy? Tego w ogóle nie widać. Nie wiem, czy pani Cross nie potrafi korzystać ze swoich pisarskich doświadczeń, czy też po stworzeniu iluś tam historii wyczerpały się jej zasoby pomysłów, bo jak dla mnie "Dziewczyna w stalowym gorsecie" jest pomyłką. Nie dość, że tom otwierający cykl "Kronik Steampunku" jedzie po wyświechtanych schematach, wykazując się szczątkową, wręcz mikroskopijną oryginalnością, to jeszcze ewidentnie był inspirowany inną, bliską memu sercu książką. Jak wiecie nie cierpię porównywania ze sobą powieści- i z reguły nie wytykam żadnych podobieństw danej pozycji do innej. Z szacunkiem podchodzę do każdego autora i jego pomysłów, jakie chce przedstawić w swoim tworze, którego opublikowanie było w końcu spełnieniem jednego z jego marzeń. Rozumiem, że wizja innego pisarza mogła go jakoś zainspirować albo, że zupełnie przypadkowo dwóch twórców miało podobny zamysł i koncept, by finalnie jednakże, poprowadzić swoje historie dwiema całkowicie odmiennymi ścieżkami. Lecz to co poczyniła Kady Cross przyprawiło mnie o prawdziwe zgrzytanie zębów i chęć rzucenia książką o ścianę. Początkowo, wydawało mi się, że to zatrważające podobieństwo wątku Machinisty i jego automatonów do fabuły "Mechanicznego anioła" Cassandry Clare jakoś przeboleję, ale im dalej w las, tym było gorzej- wątek z runami już totalnie mnie dobił. Jak dla mnie pani Cross doszczętnie zerżnęła koncepty autorki przecudownych "Diabelskich Maszyn", dodając do tego szczyptę X-menów i Ligę Niezwykłych Dżentelmenów (o inspiracjach filmowych, zresztą sama pisze)- a im intensywniej teraz o tym myślę, skrobiąc tę mega-subiektywną opinię,  tym więcej podobieństw do "mechanicznej" trylogii Clare dostrzegam...

Jeśli o sam pomysł obdarzenia protagonistów nadludzkimi zdolnościami chodzi to nawet nie mam nic przeciw- gdyby nie slogan Fabryki Słów na okładce "Dziewczyny w stalowym gorsecie", głoszący dumnie, iż powieść Cross to "skrzyżowanie epoki wiktoriańskiej z X-menami" to może bym jej nawet z produkcją Marvel Studios jakoś specjalnie nie skojarzyła. Ileż, bowiem pisarzy obdarza swoich bohaterów super-mocami- aż trudno zliczyć! A umiejętności postaci stworzonych przez Cross akurat do oczywistych nie należą- to muszę przyznać. I należą one zdecydowanie do mocnych stron powieści, których niestety nie znalazłam zbyt wiele. Bo jest w nich jakaś świeżość oraz kreatywność- czytając o takiej Finley o dwóch twarzach na przykład, nabrałam straszliwej ochoty, żeby poznać jej pierwowzór, czyli "Doktora Jekylla i pana Hyde'a", którego mam nawet w oryginale na półce, zaś umiejętności Griffina przyprawiły mnie o nie lada zagwozdkę. Chciałabym tylko, żeby tej pomysłowości było po prostu więcej.

W kwestii bohaterów mam mieszane uczucia. Bo z jednej strony, pani Cross przedstawia czytelnikom grono barwnych postaci, których dzięki narracji trzecioosobowej można poznać troszkę bliżej, a z drugiej, brak w tych protagonistach jakiejś iskry, jaka przywoływałaby ich do życia. Są płascy i papierowi, przez co nie do końca w nich uwierzyłam, ale drzemie w nich też ukryty potencjał. W takim honorowym księciu Griffinie, który scala całą grupę i jej przewodzi jest coś sympatycznego, na przykład. Albo w kruchej i drobniutkiej rudowłosej Emily, która ma potężny umysł, czy też w Samie, jaki gabarytami i siłą fizyczną przypomina może Hulka, zaś wyraz twarzy ma mroczny niczym profesor Snape, ale jego serce mimo wszystko jest żywe i oddane przyjaciołom. Tylko Finley Jayne nie mogłam znieść- ta dziewoja denerwowała mnie przeokrutnie! Autorka niewątpliwie chciała stworzyć postać dramatyczną, rozdartą między dwoma naturami, walczącą ze swoją ciemną stroną i próbującą ją ujarzmić, ale...ale jej nie wyszło. Finley jest przerażająco irytująca i pusta. A do tego uwikłana w banalny i do bólu schematyczny trójkąt miłosny, pozbawiony nawet grama uroku. Bo między bohaterami nie ma żadnej chemii- tylko sztuczność.

Kreacja świata jest bardzo uboga i oszczędna- pani Cross pozwala czytelnikom oglądać XIX- wieczny Londyn z jej wyobraźni przez małe zakurzone okienko zamiast nam je po prostu otworzyć. Z powodu nierozbudowanych i zwięzłych opisów mechaniczna rzeczywistość rozmywa się w oczach czytelnika i ciężko się w niej zaaklimatyzować- ten steampunkowy klimat jest a jednocześnie go nie ma, bo ginie niezobrazowany bardziej szczegółowo. Zaś przedstawienie realiów wiktoriańskiej epoki to kolejna porażka- pani Cross po prostu umiejscowiła akcję w takich a nie innych czasach i...tyle. Nie pokazała ich cieni i blasków, tej magii i niesamowitej aury XIX-wiecznego Londynu. Nie oddała ówczesnych konwenansów, etykiety i mody. Ogółem, jej książka to jedna wielka literacka pułapka- najeżone kłującymi w oczy schematami i przewidywalnością niezbyt urodziwe wnętrze w ładnym opakowaniu. 2/6

Nada


Steampunku nigdy mi dość... Wynalazłam, więc sobie taki oto, całkiem  miły dla ucha i przyjemny dla oka utwór z steampunkowym teledyskiem. :) Znacie Lindsey Stirling? Ja nie od dzisiaj, ale nie wiedziałam, że nagrała coś i w takim klimacie.