wtorek, 31 grudnia 2013

Podsumowanie roku 2013.

Tak, Moi Drodzy nadchodzi, zbliża się wielkimi krokami i każe pożegnać nam się, rozstać z ostatnimi 365 dniami- Nowy Rok... Zanim jednak powitam go takiego kompletnie nieznanego, ulepionego z moich planów, marzeń i nadziei chciałabym podsumować ten, który już mija. Nie mogę uwierzyć, że minęło aż 365 dni od chwili, gdy żegnałam się z rokiem 2012 tutaj właśnie, wspominając o najlepszych książkach przeczytanych przeze mnie podczas jego trwania. Mijający już 2013 pod względem książkowym był tym razem czasem powrotów i rozstań- ponownych spotkań z tymi najulubieńszymi powieściami i seriami, by móc się z nimi pożegnać. I tak, przeczytałam po raz kolejny pierwsze dwa tomy trylogii "Magicznego Kręgu" i "Diabelskich Maszyn", żeby móc sięgnąć po ich finałowe tomy. Wróciłam także do "Darów Anioła", które rozpaliły moją wyobraźnię na nowo i do "Delirium", przeżywając jeszcze mocniej historię miłości Leny i Alexa. A wszystko to jest zaledwie częścią moich literackich podróży odbytych na stronach 79 powieści- z taką właśnie liczbą książek zapoznałam się w 2013 roku. Dzisiaj jednak chcę opowiedzieć Wam jedynie o dziesięciu, o powieściach w  moich oczach najlepszych, które wyobraźni i sercu Nady pozostawiły trwały ślad.




1. "Angelfall" Susan Ee
O wizji aniołów pani Ee nie sposób zapomnieć- jest ona w równej mierze fascynująca, co przerażająca. Podobnie rzecz ma się z  wykreowanymi przez nią postaciami- Penryn i Raffe szturmem zdobyli moje serducho i trafili do grona moich książkowych ulubieńców.










2. "Cień i kość" Leigh Bardugo
Podróże po Ravce, dla której inspiracją była carska Rosja to niezapomniane przeżycie- pani Bardugo stworzyła niesamowicie barwny, bogaty świat i niejednoznacznych, intrygujących bohaterów, których poznawanie to czysta przyjemność dla czytelnika.










3. "Gwiazd naszych wina" John Green
Powieść pana Greena to jedna z najpiękniejszych książek, jakie przeczytałam w swym życiu. Książka, którą przeżyłam, jak nigdy dotąd- wewnętrznie, w duszy, autentycznie.










4. "Cinder" i "Scarlet" Marissa Meyer 
Pani Meyer czaruje swoją Sagą Księżycową, oj czaruje. Jej seria to istny misz-masz gatunków literackich, w której znalazło się wszystko, to co lubię: fascynująca dystopia, kosmiczne science-fiction, wciągająca po uszy powieść przygodowa, z szybko mknącą akcją, przywodząca na myśl czasy dzieciństwa baśń i urokliwy, subtelny romans.








5. "Mechaniczna księżniczka" Cassandra Clare
Pisząc ostatni tom trylogii "Diabelskie Maszyny" pani Clare przerosła samą siebie. Stworzyła piękną, przemyślaną powieść, którą udowadnia, że jej pomysły i wyobraźnia nie mają granic oraz końca. Nie sądziłam, że można zżyć się z bohaterami literackimi do tego stopnia, iż myśl o rozstaniu z nimi na stronach finałowego tomu serii rozrywa serducho. Czytając "Mechaniczną księżniczkę" przekonałam się na własnej skórze, że jest to możliwie i naturalne, biorąc pod uwagę piękno postaci w niej się pojawiających. Na szczęście z Willem, Tessą, Jemem, Charlotte, Henry'm, Sophie i braćmi Lightwoodami nie rozstaję się tak do końca, bowiem żyć będą w mojej wyobraźni.








6. "Posępna litość" Robin LaFevers
Pani LaFevers popełniła absolutnie zachwycającą powieść z pogranicza fantasy i romansu, której akcja osadzona jest w realiach historycznych- XV wiecznej Bretanii. Przygody młodej zabójczyni Ismae służącej Zakonowi Świętego Mortaina, która znajdzie się w samym centrum intryg na królewskim dworze śledzi się z niegasnącą ciekawością i ekscytacją wzmaganymi przez delikatnie rozwijający się i nienachalny wątek miłosny. 







7. "Przez burze ognia" Veronica Rossi
Oczarowana zostałam przez książkę pani Rossi całkowicie, w styczniu mijającego już roku i nadal pod jej urokiem się znajduję- co więcej, nie zmniejszył się on nawet odrobinę. Bo niby to nic specjalnego- dystopii na naszym świecie wiele- niby nie genialnego, ale magię, świeżość, niesamowicie sympatycznych bohaterów, to COŚ "Przez burze ognia" w sobie ma i dlatego ciężko o tej książce zapomnieć.









8. "Requiem" Lauren Oliver 
Ostatnia część trylogii "Delirium" zachwyciła mnie równie mocno, jak jej dwa poprzednie tomy. Sposób pisania pani Oliver, jej poetyckie pióro, potężna wyobraźnia i przekonanie o sile miłości, które chce przekazać i swoim czytelnikom uwodzi mnie za każdym razem, gdy otwieram jej powieści.









9. "Studnia wieczności" Libba Bray
Niezwykły i niezapomniany finałowy tom trylogii "Magiczny Krąg", która zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Pani Bray- jedna z moich ulubionych autorek- dała na stronicach "Studni Wieczności" prawdziwy popis swej niesamowitej wyobraźni i przygotowała dla swych czytelniczek zachwycającą i łamiącą serce historię. 









10. "Zanim się pojawiłeś" Jojo Moyes
Boleśnie prawdziwa i niezapomniana historia miłości dwojga ludzi, która zostanie ze mną już na zawsze. Przy lekturze powieści pani Moyes towarzyszył mi i śmiech, i łzy rozpaczy, i pęknięte serce. Wiele czasu potrzebowałam, żeby zrozumieć, że nie jest to książka o umieraniu, lecz o życiu. I nadziei.









Żegnam się już z Wami na dzisiaj Kochani, :* Życzę Wam niezapomnianej zabawy sylwestrowej i dobrego roku 2014- by był on znacznie lepszy niż ten, który mija. Pod każdym względem. :)

                                                                                                                                       Nada


sobota, 28 grudnia 2013

Wampiry z Morganville; Rachel Caine



Claire Denvers to szesnastolatka studiująca na uniwersytecie w Morganville- mieścinie położonej niedaleko jej rodzinnej miejscowości. Dziewczyna, chcąc nie chcąc musi mieszkać w akademiku, gdzie grupa dziewczyn na czele z Monicą Morell powolutku zamienia jej życie w istne piekło. Pewnego dnia docinki i głupie żarty przybierają niebezpieczny obrót- Claire zrzucona zostaje ze schodów i solidnie poturbowana. Młodziutka dziewczyna nie może już tego znieść i postanawia zamieszkać poza kampusem. Gdy w gazecie znajduje ogłoszenie mieszkańców Domu Glassów poszukujących czwartego lokatora po krótkim namyśle Claire udaje się na West Lot 716, nie przypuszczając, że znajomość z Michael'em, Eve i Shane'em kompletnie namiesza jej w życiu, gdyż to właśnie od nich dowie się prawdy o drugim, mrocznym obliczu Morganville...

Na kartach Księgi I rozpoczynającej wielotomową serię "Wampiry z Morganville" Rachel Caine zabiera nas to niepozornej mieściny gdzieś w Teksasie, pretendującej do miana prawdziwego zadupia, która dopiero po zmroku pokazuje swą prawdziwą, niezbyt urodziwą, lecz wzbudzającą strach twarz. Między wschodem, a zachodem słońca ulice Morganville świecą pustkami, a jego mieszkańcy barykadują się w domach, gdyż wówczas prym wiodą wampiry i udają się na małe polowanie. Na próżno szukać wśród nich osobnika, którego zadowoli krew jakiegoś zwierzęcia- istoty pojawiające się licznie w powieści pani Caine łakną jedynie tej ludzkiej i co więcej mają do niej prawo. Śmiertelnych mieszkańców Morganville zaś- a przede wszystkim osoby pozbawione Ochrony- sprowadzili do roli swych niewolników. Niewolników, którzy raz na jakiś czas zapewnić im mają na przykład pożywienie w postaci któregoś z przyjezdnych studentów... Intrygujące miejsce nieprawdaż? I jak interesująco mroczne. Muszę przyznać, że ja z rosnącą ciekawością wraz z Claire poznawałam niepokojące i fascynujące tajemnice Morganville, które odkryć możecie i Wy, jeśli sięgniecie po pierwszy tom serii autorstwa Rachel Caine.

„-To on?- spytał tata.- To przez niego wpadłaś w te kłopoty? -To nie ja- powiedział Shane.- Ja tylko tak wyglądam.

Mroczne tajemnice tegoż miasta i jego niejednoznaczni mieszkańcy oraz miejsce stanowiące centrum rozmów i wydarzeń z udziałem czwórki głównych bohaterów- wywołujący w Claire nieodparte wrażenie, że tętni swoim własnym życiem Dom Glassów- nadają "Wampirom z Morganville" posępnego i gęstego klimatu. Ponurą atmosferę powieści rozjaśniają jednak protagoniści książki i ich totalnie rozbrajające i rozwalające dialogi, które niejednego czytelnika przyprawić mogą o niekontrolowane parsknięcia śmiechem. A na pierwszy plan, tratując inne postaci wysuwa się ich czwórka: diabelsko inteligentna Claire, która pozbywa się maski nieśmiałej szarej myszki i zaczyna walczyć o swoje, pozytywnie kopnięta i mnie osobiście momentami irytująca Eve szokująca niejednego swoim stylem emo, wiecznie spokojny Michael, który śpi w ciągu dnia, a nocą gra na swojej gitarze i arogancki, bezczelny, wprawiony w sarkazmie, intrygujący Shane. Barwni są to bohaterowie, oj barwni, niepozbawieni jakiegoś takiego uroku i przeogromnie sympatyczni- ja podczas czytania ponad pięciuset stron Księgi I zżyłam się z nimi niesamowicie i z niecierpliwością czekam na ponowne z nimi spotkanie na kartach drugiej części "Wampirów z Morganville".

Całe szczęście, że Amber wpadł na pomysł wydania w jednym tomie dwóch książek- "Przeklętego domu" i "Balu umarłych dziewczyn"- gdyż nie wyobrażam sobie, że czytać bym je miała osobno i (O Zgrozo!) z jakimś odstępem czasowym. Tak naprawdę części te tworzą całość, skupiają się na jednym, wspólnym wątku i nazwijmy to tomik pierwszy kończy się sceną (będącą monstrualnym, zatrważającym cliffhangerem), która kontynuowana jest w tomiku drugim. Gdyby więc Wydawca zachował początkowy stan rzeczy i pozostawił rozdzielone dwie książki z serii pani Caine umarłabym z ciekawości, a tak zapobiegł mojej (choćby i metaforycznej) śmierci, co doceniam bardzo. :D

Jak widać moje dzisiejsze wypociny pozytywne są i niepozbawione entuzjazmu- najwyraźniej potrzebowałam właśnie takiej lekkiej, wampirycznej historii, w której znajdzie się i akcja gnająca na łeb, na szyję, która nie da czytelnikowi nawet chwili oddechu, i uroczy wątek miłosny, i krew (jak na prawdziwą powieść o krwiopijcach przystało) i humor. Dlatego też "Wampirom z Morganville" z czystym sumieniem daję 5/6.

„-Wolałem kiedy byłaś nieśmiałą dziewczynką. Co się z tobą porobiło? -Mieszkam z wami. -No tak.”


wtorek, 24 grudnia 2013

Życzę Wam...

Źródło*

W przerwie między sprzątaniem, ubieraniem choinki i kończeniem ciasta, które debiutuje dopiero w moim domu chciałabym Wam złożyć płynące prosto z Nadzinego (wiem- nie ma takiego słowa) serducha życzenia. Pięknych, rodzinnych i zdrowych Świąt Bożego Narodzenia pełnych magii, radości i niezapomnianych chwil z rodziną, przyjaciółmi i przednimi książkami, spełnienia najskrytszych marzeń i wspaniałych prezentów pod choinką życzę Wam Kochani.


                                                                                                                                      Nada







* No nie mogłam się powstrzymać- musiałam, po prostu musiałam podzielić się z Wami tutaj świątecznym obrazkiem, na którym widnieją bohaterowie moich najukochańszych "Diabelskich Maszyn" Cassandry Clare. :3 Czyż nie jest uroczy? :)

niedziela, 22 grudnia 2013

Achaja. Tom I; Andrzej Ziemiański



Zgodnie z wiekową tradycją męski potomek każdego z siedmiu książąt Królestwa Troy ma odbyć kilkuletnią służbę wojskową. Wszelkie odstępstwa od tejże zasady nie są mile widziane przez możnych, co martwi Achentara, który nie spłodził syna z pierwszą żoną, lecz...córkę. Kierowany podszeptami drugiej, młodziutkiej małżonki darzącej jego pierworodną szczerą nienawiścią wysyła piętnastoletnią Achaję do wojska. Dziewczyna nagle wrzucona zostaje do brutalnego świata walki i nieludzkich warunków, w którym nie potrafi się odnaleźć- dopiero po upływie długiego czasu hartuje się, zdobywa siłę i umiejętność władania bronią. Gdy wybucha wojna zarówno ona, jak i inni szkolący się żołnierze nie mogą doczekać się walki. Na polu bitwy czeka ich jednak okrutny los- oddział, w którym znajduje się Achaja zostaje doszczętnie rozbity, a dziewczyna trafia do niewoli...

Zaan to ponad czterdziestoletni skryba, który większość swych dni spędził przy księgach i pismach. Mężczyzna znudzony jest szarością swego życia- marzy o niezwykłych przygodach, awanturach. Pewnego wieczoru, siedząc, jak zwykle przy kuflu piwa w karczmie zwraca uwagę na srebrnowłosego przybysza i kierowany dziwacznym impulsem postanawia go śledzić. Zostaje wówczas świadkiem niezwykłej sytuacji- młodzieniec pokonuje i zabija w bijatyce kilku najznamienitszych i najlepiej wyszkolonych w Królestwie żołnierzy- samych rycerzy Zakonu. Zafascynowany siłą, energią Siriusa postanawia zostać jego giermkiem i wraz z nim wymyśla oszustwo, szwindel wszech czasów, o którym ludzie mieliby opowiadać przez kolejne kilkadziesiąt lat...

Andrzej Ziemiański w pierwszym tomie obszernej powieści "Achaja" otwiera czytelnikowi wrota do swego fantastycznego świata, w którym jak dla mnie okres starożytności krzyżuje się z czasami średniowiecza. I tak na kartach książki tegoż autora będziemy świadkami bitew, które swymi realiami przypominają na przykład wojnę trojańską, w której udział brali niejacy Achajowie (hmmm...czyżby byli oni inspiracją dla imienia głównej bohaterki?) opisaną w "Iliadzie" Homera; narodzin poważnej już matematyki związanymi z drugoplanowym bohaterem powieści niezdającym sobie z nich właściwie sprawy- niejakim matematykiem- i powstawania teorii heliocentrycznej (zapewniającej panu Kopernikowi nieśmiertelną pamięć), za którą pewna postać w książce oskarżona niemal zostaje o głoszenie herezji. Tak Moi Drodzy- Ziemiański bez krępacji bawi się historią i tworzy fantasy, które przy tym swoim pomieszaniu z poplątaniem jest takie...słowiańskie. I polskie. A, gdzie ta "polskość' tejże powieści się  przejawia zapytacie. A no w przekleństwach odpowiem.

"Polacy nie gęsi, iż swój język mają" pisał Rej, a Ziemiański udowadnia, że niektórzy nasi rodzimi autorzy też mają własny- język wulgaryzmów. Nada nie narzekałaby na przekleństwa w jego powieści (i mówi to z pełną odpowiedzialnością), gdyby nie ich zmasowana ilość. W pewnych sytuacjach byłyby one nawet zupełnie naturalne i zrozumiałe (tak jak w "Wiedźminie" Sapkowskiego bądź "Grze o tron" Martina), ale, gdy wkłada się je w usta niemal wszystkich bohaterów, w prawie każdej sytuacji, w której się znaleźli męczą i wkurzają one niemiłosiernie. A w "Achai" klną wszyscy: i książęta, i księżniczki, i prostytutki, i żołnierze, i skrybowie, i dzieci. Ja rozumiem cel zastosowania  wulgaryzmów przez autora-  poprzez nie chciał pełniej zobrazować czytelnikowi  brutalne, okrutne realia, w jakich przyszło żyć jego bohaterom- ale mimo tego, nadal śmiem twierdzić, że mniejsza ich ilość bynajmniej, by powieści nie zaszkodziła, lecz zadziałała na jej korzyść.

Tym razem do kreacji protagonistów, jako takiej nie mogę się przyczepić- pewien swój poziom ma, przyzwoita jest i całkiem dobra. Bohaterowie to niezłe ziółka- zdecydowanie ich duszom i charakterom daleko do czystości. Ale to właśnie, dzięki temu tak intrygują, ciekawią czytelnika. Jak dla mnie spośród wszystkich postaci występujących w powieści na największą uwagę zasługuje Zaan i Sirius- skryba zaskakuje swym przenikliwym umysłem stratega, w czym przypominał mi martinowskiego Tyriona Lannistera, świadomością ceny władzy, a srebrnowłosy młodzieniec swą totalną amoralnością. Tytułowa Achaja także coś ciekawego w sobie ma- zastanawia czytelnika jej psychiczna siła, zdolność przezwyciężenia przeciwności losu, który na jej młode barki zrzucił tony ciężkich, okrutnych doświadczeń. Z drugiej strony w moich oczach tej właśnie postaci najbardziej brakuje wyrazu, drzemie w niej jakaś sztuczność wywołująca we mnie wobec niej antypatię, której mimo prób nie mogę się pozbyć. Liczę jednak, że w tomach kolejnych tej powieści, chociaż trochę się ona zmniejszy.

Mimo tych nieszczęsnych wulgaryzmów i nie zawsze przekonywujących mnie bohaterów uniwersum pana Ziemiańskiego pochłonęło mnie bez reszty. Autor opracował widocznie skuteczne zaklęcie, dzięki któremu od jego powieści trudno się oderwać- przynajmniej ja miałam z tym problem. Tom pierwszy "Achai" kończy się w TAK ciekawym momencie, że chciałoby się czytać kolejny tu i teraz. Ja oczywiście chyżo pobiegłam do biblioteki, licząc, że do domu przyniosę i drugi, i trzeci, jednakże ku mojej rozpaczy oba były wypożyczone. :( ;) Muszę, więc polować na nie w dalszym ciągu, a tymczasem fanom dobrej, krwistej i polskiej fantastyki polecam część pierwszą powieści Ziemiańskiego, wystawiając jej mocne 4/6.






środa, 18 grudnia 2013

Świąteczne High Five, czyli książki, które mogłabym znaleźć pod choinką...

HIGH FIVE! to nowa akcja, w związku z którą na blogu pojawiać się będą rankingi ulubionych, najlepszych, najbardziej interesujących, bądź najgorszych książek, filmów, gier, postaci, itp...
Dzięki temu zarówno czytelnicy mogą poznać bliżej blogerów, jak i blogerzy czytelników, jeśli ci będą chętni na podzielenie się swoimi przemyśleniami i opiniami. Więcej informacji TU.







Boże Narodzenie zbliża się wielgachnymi krokami, a wraz z nim w myślach niemal wszystkich ludzi pulsuje słowo "prezenty". Gorączkowo rozkminiamy, rozmyślamy, co też podarować naszym bliskim i przyjaciołom z okazji Świąt i sami cichutko liczymy, że znajdziemy pod choinką wymarzone rzeczy. Także Nada śni sobie, o prezentach książkowych od jakiegoś przemiłego Ktosia, bądź kochanych Ktosiów. :3 :) A o jakich? Zobaczcie sami. :D




1. "Dziecko śniegu" Eowyn Ivey
W wigilijny wieczór najchętniej czytam klimatyczne i urokliwe powieści, których akcja rozgrywa się właśnie zimą- wówczas jakimś dziwnym sposobem intensywniej odczuwam ich magię. Książka pani Ivey należy właśnie do takich książek- na wpół baśniowych, ale też bardzo rzeczywistych, poruszających i... pięknych. Jestem tego pewna.








2. "Dom służących" Kathleen Grissom
"Dom służących" zapragnęłam przeczytać w chwili, gdy zapoznałam się z jej rekomendacją, mówiącą, iż powieść ta trafi w gusta osób, które pokochały "Służące" pani Stockett. Tak, zgadliście- i ja zaliczam się do ich grona, dlatego wprost nie mogę nie przeczytać książki pani Grissom.









3. "Lokatorka Wildfell Hall" Anne Bront
Powieść Emily już znam - jej "Wichrowe Wzgórza" zachwyciły mnie i oczarowały- z Charlotte spotkam się już niebawem - "Dziwne losy Jane Eyre" czekają już na półeczce- i tylko Anna chowa się przede mną, dlatego muszę w końcu pochwycić w dłonie którąś z jej książek.











4. "Pisane szkarłatem" Anne Bishop
Dawno nie czytałam przedniego, pełnokrwistego urban fantasy a mam na nie niebywałą ochotę. Najnowsza powieść Anne Bishop zdaję się nim właśnie być (o czym dowiedziałam się z Waszych recenzji), dlatego chciałabym zwiedzić świat stworzony przez tę autorkę i zaznajomić się osobiście z Meg i Wilkiem, których spotkać można na kartach "Pisane szkarłatem".








5. "Gra w kłamstwa" Sara Shepard
Już od dawna niesamowicie kuszą mnie powieści pani Shepard, a chęć ich przeczytania podsyca coraz bardziej megawciągający serial na podstawie cyklu "Pretty Little Liars". Nie zamierzam się jednak (przynajmniej na razie) w niego wplątywać (chociaż chcę, oj baaardzo chcę :P), gdyż zwyczajnie liczy sobie on jak dla mnie zdecydowanie za dużo tomów (słyszałam, że ma ich być...19!!!), których nie mogłabym sobie sprawić, więc na celowniku mam teraz inną, sześciotomową (uff... xD) serię tejże autorki- "The Lying Game". :)






Tak oto prezentuje się mój ranking pięciu książek, które chętnie widziałabym pod choinką. :3 A co z Waszymi wymarzonymi powieściowymi prezentami?

                                                                                                                                       Nada
                                                                                                           
                                                                                                                             

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Gdy ożywają miejscowe legendy...



Witold Uchmann to ponad pięćdziesięcioletni rozwodnik ze skłonnościami do popijania alkoholu, pracujący w jednej z warszawskich redakcji, w dziale poświęconym zjawiskom paranormalnym. Dziennikarz toczy w miejscu zatrudnienia ciągłe batalie z szefem i ponadto jest nieufnie traktowany przez kolegów po fachu z powodu pewnych niedomówień dotyczących jego przeszłości, co owocuje planem wypowiedzenia umowy o pracę. Od odejścia z redakcji wstrzymuje go jednak nowe, intrygujące zlecenie- mail od tajemniczego Krzysztofa Piaseckiego. Uchmann postanawia wyjechać ze stolicy do Guciowa- niewielkiej miejscowości w Roztoczu- i spotkać się z proszącym o pomoc mężczyzną. Na miejscu odkrywa, że w z pozoru sielskiej i uroczej mieścinie coś jest zdecydowanie nie tak... Brutalne wydarzenia, które zaczną rozgrywać się w Guciowie wydają się mieć związek z miejscową legendą o wiosce mającej mieścić się ponoć w odwiedzanej masowo przez turystów urokliwej Słonecznej Dolinie, która zniknęła, wyparowała wraz ze swymi mieszkańcami z powierzchni ziemi...

Przy czytaniu "Słonecznej Doliny" otwierającej cykl powieści grozy o tytule "Czarny Wygon" najpierw zwraca się baczną uwagę na ciekawe wydanie książki, które nie jest bynajmniej przypadkowe, lecz ma ścisły związek z jej fabułą. I tak oto osobnik się z nią zaznajamiający (na przykład Nada) próbuje rozgryźć, dlaczego tylko niektóre strony powieści ozdobione zostały motywem mgły. Czyżby zaniedbanie Wydawcy? Oszczędność tuszu i czasu z jego strony? Nie, nie Moi Drodzy- toż to zabieg celowy, dzielący książkę na swego rodzaju części! Ta nazwijmy to pierwsza, składająca się z pozbawionych zdobień, najnormalniejszych pod słońcem stron przedstawia nam wydarzenia z perspektywy samego Uchmanna i przerywana jest tą drugą (upiększoną chmurkami, czy czymś w tym stylu dla gwoli ścisłości). Po co? Dlaczego? Na razie zdradzę tylko, że ta nie typowa szata graficzna i kompozycja powieści ma związek z pomysłem pana Dardy. Pomysłem intrygującym dodajmy, nietuzinkowym, sprawiającym, że od książki trudno się oderwać. Konceptem, z którego powstać mogła trzymająca w napięciu, przyprawiająca o dreszcze i ciarki powieść grozy. Tylko, czy taką naprawdę stworzył autor nagradzanego "Domu na wyrębach"?

Darda postanowił udowodnić, że w każdej legendzie tkwi ziarno prawdy, że opowieści, którymi straszy się dzieci narodziły się z choć w maleńkim stopniu prawdziwych historii. Osią fabuły "Słonecznej Doliny" jest właśnie zapomniana przez wielu mieszkańców Guciowa (tego z wyobraźni autora oczywiście) legenda o Starzyźnie- wiosce, która zniknęła z naszego świata. Wzmianki o niej, które słyszy Uchmann intrygują i czytelnika- coraz bardziej ciekawi go jej wątek,chciałby poznać ją w całości. Ku jego zdumieniu będzie mógł on opowieści o znikającej miejscowości po prostu dotknąć- na kartach ozdobionych motywem chmur wkroczy do przeklętej Starzyzny, w której czas stanął w miejscu i pozna jej mieszkańców. Muszę przyznać, że i ja z rosnącym niepokojem zwiedzałam tę wioskę- jej opis zaserwowany nam przez pana Dardę dał popis mojej wyobraźni i sprawił, że obraz wiejskich domów osnutych mgłą, których okna rozświetlają burą i nieprzeniknioną ciemność, gdzie czyhają tajemniczy Oni utkwił głęboko w mojej głowie i pamięci, a dziwaczne i co najmniej podejrzane zachowanie osób ją zamieszkujących zaaferowało mnie przeogromnie. Pod wrażeniem świeżego pomysłu autora, który zmierzał do przestraszenia mnie w jakimś tam stopniu, byłam wielkim, ale w pewnym momencie udał się on w kierunku mnie osobiście rozczarowującym. Rozwiązania niektórych wydarzeń i tajemnic trącić zaczęły jakąś banalnością i kiczowatością (Melonie wybacz mi... ;p)- autor przedobrzył i przegiął z dawką "straszności", która zastosowana z umiarem mogła przyprawić czytelnika o dreszcze, a tak wywołała  jedynie ponury uśmiech rozbawienia zaprawionego irytacją na jego twarzy (czytaj w przypadku Nady). Przyczepić muszę się także do kreacji bohaterów- ja wiem i  rozumiem, że w powieści grozy nie chodzi o wnikliwą analizę psychologiczną postaci i bez sensu jest się jej w tym gatunku doszukiwać, ale jednak...Jednak protagoniści obdarci z cech wyróżniających ich spośród innych tracą na tym wiele, gdyż nie przykuwają uwagi czytelnika, zaś ich losy nie emocjonują i interesują go tak bardzo...

Pan Darda ma jednak jeszcze u mnie szanse- sylwetki niektórych bohaterów (na przykład Witka, Adama, czy Rafała) zarysowane zostały w taki sposób, że ich szkice rozwinąć się mogą w coś naprawdę dobrego. Autor ma także szerokie pole do popisu w rozwiązaniu tajemnicy przeklętej Starzyzny- liczę na emocjonujące i wbijające w fotel rozstrzygnięcie tej sprawy w kontynuacji "Słonecznej Doliny", mając nadzieję, że dalsze przygody bohaterów wywołają we mnie więcej emocji, ekscytacji...i strachu. Biorąc pod uwagę dotychczasowe, mimo wszystko dobre pomysły pana Dardy jest na to jakaś szansa.  -4/6

środa, 4 grudnia 2013

Było, minęło...


Grudzień rozgościł się już na dobre i przez najbliższe 27 dni pobędzie z nami, ale ja jeszcze nie przyjęłam do wiadomości jego obecności, gdyż wciąż żyję listopadem- a zwłaszcza książkami, które w tymże miesiącu przeczytałam. I tak długie, typowo jesienne wieczory spędzałam z Anną, z którą zżyłam się przeogromnie, czego w ogóle się nie spodziewałam. Anna ta Moi Drodzy wcale nie jest główną bohaterką najsławniejszej powieści Tołstoja, ja wskazuje nam to jej tytuł- do tej roli pretenduje raczej Konstanty Lewin- lecz jej duchem, istotą. Bo to właśnie historię tej kobiety przeżywa się najbardziej, tę postać podziwia się za odwagę do walki o szczęście i miłość, na nią się złości za błędne i głupie decyzje oraz zazdrość, która wszystko zniszczyła, jej się współczuje i kibicuje. To tak naprawdę dla niej czyta się to ponad tysiąc stronicowe tomiszcze, chociaż teraz wiem i czuję, że właściwie całe jest wyśmienite. Nie potrafię jednoznacznie powiedzieć, czym Tołstoj mnie tak w swej powieści zauroczył, co sprawiło, że historia miłości Anny Karenin
i Aleksego Wrońskiego wciąż rozgrywa się w mej pamięci na nowo- obraz pierwszego ich spotkania na stacji kolejowej, balu, przez który Kitty miała złamane serce, czy niefortunnego wyścigu koni nadal mam przed oczyma mojej wyobraźni. Być może to, że uczucie między nimi dopiero z czasem wydało mi się prawdziwe- jak oni sami musiałam je najpierw zrozumieć i zaakceptować. Albo fakt, że nie było ono idealne, rodem z najpiękniejszej i szczęśliwie kończącej się baśni- miało swe cienie i blaski, piękne i smutne momenty. A wszystko dlatego, że i im samym tak naprawdę daleko do doskonałości- jak w prawdziwym życiu muszą nauczyć się siebie kochać. Za wady, zalety, skazy w wyglądzie, bądź charakterze. I to chyba ta kreacja postaci tak żywych i naturalnych ujęła mnie najbardziej- możliwość poznania ich zarówno od lepszej i gorszej strony, wyrobienia własnej opinii na ich temat. Autor nam jej bowiem nie narzuca- on tylko historię Anny i Wrońskiego przedstawia... "Anna Karenina" wydawać się może wyłącznie romansem, jednak właściwie nie do końca nim jest. To przede wszystkim powieść obyczajowa, podejmująca tematykę społeczną, przedstawiająca problemy, przed którymi stanęło chłopstwo w Rosji po uwłaszczeniu, czy też proces rodzenia się bolszewizmu w tymże kraju, które w pośredni, bądź bezpośredni sposób wpłyną na losy pewnych protagonistów- jeden z nich będzie rozdarty na przykład między poczuciem obowiązku zrobienia czegoś dla społeczeństwa, a pragnieniem osobistego szczęścia- oraz psychologiczna, będąca swego rodzaju studium ludzkiej psychiki, natury, uczuć i emocji targającymi człowiekiem. Tołstoj stworzył niezwykłe, olbrzymie (zarówno w dosłownym, jak i przenośnym sensie), wielowątkowe dzieło, którego zrozumienie umożliwiło mi przeczytanie posłowia- dzięki niemu właśnie odkryłam, że sympatyczny, szczery, inteligentny i uparty Lewin po uszy zakochany w Kitty to tak naprawdę alter algo samego autora- i lepiej poznałam zarówno tę niesamowitą i zachwycającą literaturę przez wielkie "L" jak i samego jej nietuzinkowego twórcę. 6/6


Listopad jednak to nie tylko zapoznawanie się z dziełem zaliczanym do klasyki, ale i czytanie powieści z rodzaju tych bardziej lekkich, zahaczających o fantasy- przedniego paranormal romance, którego królową (mówię to z pełną odpowiedzialnością) w moich zepsutych od czytania po nocach oczach jest...Cassandra Clare. ;) Zdecydowanie ma kobita talent snucia fascynujących opowieści i tworzenia zapadających głęboko w pamięć postaci, oj ma i dlatego jej powieści czyta się z czystą przyjemnością oraz (przynajmniej w moim przypadku) niegasnącym zachwytem. Po raz pierwszy do świata Nocnych Łowców na kartach początkowych trzech części Darów Anioła (które wówczas miały tworzyć tylko trylogię, ale magicznym sposobem rozrosły się do sześciotomowej serii ;)) wkroczyłam kilka dobrych lat temu, będąc jeszcze małolatą. Powracając, do "Miasta popiołów" i "Miasta szła" w ostatnim tygodniu listopada, po upływie tak długiego czasu obawiałam się trochę, że magia tego cyklu już dla mnie wygasła, a jego bohaterowie utracili swój urok. Gdzież tam! Pani Clare na nowo oczarowała mnie swoim uniwersum, który dopracowany został w każdym nawet najdrobniejszym szczególe, zachwyciła Idrisem z zapierającymi dech w piersi widokami oraz Nowym Yorkiem, którego ulicami chadzają magiczne i niebezpieczne istoty i rozkochała w stworzonych przez siebie postaciach. Przy ponownym spotkaniu z nieśmiałą i szczerą Clary, sarkastycznym Jace'em, poczciwym, stojącym za rudowłosą kumpelą murem Simonem, skrytym i małomównym Alecem oraz przebojową Izzy nie opuszczało mnie odczucie, że jestem wśród starych przyjaciół- przyjaciół, w których odkryłam coś nowego. Jestem pełna podziwu wobec kreacji protagonistów popełnionej przez tę autorkę- nie stworzyła ona ani jednej postaci, która byłaby niczym niewyróżniającą się twarzą bez wyrazu tworzącą tło i tłum- w każdą, nawet drugoplanową osobę tchnęła życie i nadała jej niepowtarzalny charakter oraz duszę. Fakt- jej książki nie są arcydziełami, książkami wybitnymi napisanymi genialnym i kunsztownym stylem, ale przecież nie miały nimi być. Ich zadaniem jest oderwanie czytelnika od szarej rzeczywistości, rozśmieszenie go oraz poruszenie i w tej właśnie roli sprawdzają się w 100%. Ja czytając powieści o przygodach Nocnych Łowców przenoszę się do świata, w którym czuję się tak dobrze i swobodnie, jak we własnym domu. I wiem, że kiedyś jeszcze do niego powrócę. 6/6

Źródło


Jak widać pod względem czytelniczym listopad wypadł nawet lepiej niż dobrze- przeczytałam kilka świetnych książek, z czego bardzo się cieszę. A jak było u Was w minionym już miesiącu? Jaka książka przeczytana  podczas jego wieczorów poruszyła, zachwyciła Was najbardziej? No dobra, dobra- dam już spokój i pożegnam się z Wami utworem, który w listopadzie stale gościł w moich głośnikach, licząc, że dzisiejsze moje wypociny przypominające podsumowanie kogoś zainteresują. :D
                                                                                                                       
                                                                                                                                      Nada





sobota, 23 listopada 2013

Zatopiona przez książki...

Po niemal dwutygodniowej przerwie spowodowanej (jak zawsze) brakiem czasu powracam do Was z kolejnym, w moich oczach monstrualnym stosikiem. W ciągu trzech ostatnich miesięcy uzbierało mi się trochę tych książeczek, oj uzbierało! Część z nich to owoc mojej wyprawy do biblioteki, z której powróciłam z ogromniastym bananem na twarzy, gdyż zakupiono do niej kilkanaście nowiutkich, pachnących drukiem powieści i to tak ciekawych, że nie wiedziałam, na której skupić wzrok ;) Nie mogłam się powstrzymać i do domu zabrałam ze sobą aż 5. :P Pozostałe pozycje to efekt zakupowego szaleństwa wywołanego przez obniżki cen książek na Bonito i Arosie (aktualnie trwa tam mikołajkowa promocja, z której ja już nie skorzystam, gdyż oficjalnie zbankrutowałam, ale Wy jeszcze możecie :D). Nie przedłużając już więcej, oto dowód zbrodni: ;)


W stosiku po lewej mamy książki biblioteczne, a wśród nich:  "Nawałnicę mieczy. Stal i śnieg" Martina, na którą polowałam przez bardzo długi czas, "Iskrę" i "Wybrańców" Kristin Cashore intrygujące mnie od dawna, "Sekret Julii", po którego nie mogłabym nie sięgnąć po przeczytaniu mas Waszych pozytywnych opinii na jego temat i niezłego "Dotyku Julii" oraz pierwszą księgę "Wampirów z Morganville", na którą smaczek narobiła mi DżejEr Carmen, często wspominając o powieściach pani Caine na swoim blogu. ;) A pozostałe pozycje są moje i tylko moje: "To, co zostało" cenionej przeze mnie Jodi Picoult- autorki poruszającej w swych książkach trudne problemy, niepokojący "Król Kruków" Maggie Stiefvater recenzowany ostatnio na moim blogu, "Gwiazd naszych wina", która od lutego błądziła po moich myślach, ale dopiero teraz doczekała się swojej chwili, "Zanim się pojawiłeś" Jojo Moyes gwarantująca łzy śmiechu i wzruszenia, wyczekiwany z tęsknotą za Perry'm, Arią i Roarem "Przez bezmiar nocy", a także "Miasto popiołów" i "Miasto szkła" czytane przeze mnie cztery lata temu oraz "Miasto upadłych aniołów" jednej z moich ulubionych autorek Cassandy Clare. :)

Czytaliście coś z tych moich ostatnich zdobyczy? Polecacie którąś książkę, a może odradzacie? Chętnie się dowiem.



                                                                                                                                     Nada

poniedziałek, 11 listopada 2013

Opowieść o chłopcach z krukami...



Blue dorasta w domu pełnym kobiet parających się dość niecodziennym zajęciem - wróżbiarstwem - i żyje w otoczeniu niejednoznacznych i niejasnych przepowiedni, z których jedna dotyczy jej osoby. Mówi ona, że w momencie, gdy dziewczyna pocałuje chłopaka, którego darzy prawdziwym uczuciem ten umrze. Dziwaczna wróżba nie chce opuścić świadomości Blue, ale wydaje się także bardzo odległa do czasu, gdy do Henrietty przybywa ciotka Neeve, obwieszczając, że dziewczyna zakocha się jeszcze w tym roku, a jej losy w nieoczekiwany sposób krzyżują się z grupą czterech chłopaków z krukami...

Gansey wraz z najlepszymi kumplami: Adamem, Ronanem i Noah obsesyjnie poszukuje grobu legendarnego walijskiego Króla Kruków- Owena Glendowera - oraz linii mocy, które zdają się przebiegać właśnie przez Henriettę. Dokąd doprowadzą ich te desperackie badania? Jaką rolę odegra w nich Blue?

Dawno nie czytałam tak dziwnej i specyficznej książki. Niepokojącej, fascynującej i onirycznej opowieści, o niesamowitym i nierzeczywistym klimacie z pogranicza koszmaru. Pierwsze spotkanie z "Królem Kruków" nie rysowało się jednak w jasnych barwach- mimo chęci nie mogłam w pełni zanurzyć się w powieści pani Stiefvater, gdyż jej bohaterowie nie od razu wpuścili mnie do swego świata i ukazali mi swoje oblicza, dusze, historie. Przypatrywałam więc się im z boku, niewiele z ich poczynań rozumiejąc i nie angażując się w ich losy. Teraz nie potrafię powiedzieć, w którym momencie odkryłam, że z równie wielką, jak chłopcy obsesją poszukuję Glendowera. Nie wiem, kiedy udzielił mi się niepokój Blue związany z przepowiednią i strach Adama wywołany przez magiczne drzewo z lasu, gdzie czas staje w miejscu. Wydaje mi się, że związana byłam z tą historią od pierwszej strony, ale musiałam wpierw to odkryć i pozwolić jej mrocznemu, gęstemu, przyprawiającemu o gęsią skórkę klimatowi pochłonąć, pożreć mnie w całości.

Talent pisarski pani Stiefvater pokazuje w pełnym świetle nie tylko porywająca i intrygująca fabuła jej powieści, ale przede wszystkim dopracowana kreacja bohaterów. Autorka tworzy niespotkane dotąd postaci, wśród których nie znajdziemy dwóch takich osób. Poznamy natomiast fascynujące, zupełnie odmienne i złożone osobowości, w których ja odnalazłam cząstkę siebie: skrytego samotnika Noaha, Ganseya o dwóch twarzach, sprawiającego wrażenie nieśmiałego Adama, który zaciekle walczy o swoje marzenia i zagubionego, tłamszącego emocje i ból w sobie Ronana raniącego innych słowem. Dusze tych chłopaków nie są czarne, ani białe - mają różne odcienie szarości, a zły pierwiastek w nich drzemiący zdaje się czasami wygrywać, co na równi przeraża i fascynuje czytelnika. Żaden z chłopców nie odkrywa przed nami wszystkich kart - każdy skrzętnie skrywa swoje tajemnice, które być może pozwoli nam odkryć innym razem.Taką mam przynajmniej nadzieję...

Nie potrafię pisać o tej książce w inny sposób, bez emocji, gdyż za bardzo poruszyła coś w mojej czytelniczej, spragnionej niesamowitych wrażeń duszy i wyobraźni. "Król Kruków" to pozycja jedna z tych, które pobudzają i rozpalają naszą fantazję do czerwoności, do tego stopnia, że nic nie jest w stanie już jej okiełznać, ugasić, dlatego nie mogę ocenić i przedstawić Wam go inaczej. Mocne +5/6.

wtorek, 15 października 2013

Nadchodzi piąta fala...


Cassie ma wrażenie, iż jest ostatnim człowiekiem na Ziemi - kryje się w lasach i stara się przetrwać, za towarzysza mając jedynie karabin m16 i pluszowego misia, którego zobowiązała się komuś oddać. Siłę do walki o swoje życie w świecie uśmierconym przez Przybyszy daje jej nadzieja na to, że jej mały braciszek Sam wciąż żyje. Dziewczyna obiecała bowiem chłopcu, iż pewnego dnia go odnajdzie i nie ma zamiaru tego przyrzeczenia złamać...

Zombie cudem uniknął śmierci - nieoczekiwanie wyrwany ze szponów trzeciej fali przez żołnierzy trafia do bazy wojskowej, gdzie dostaje szansę na nowe życie. Od tej chwili młody chłopak poświęci każdy moment swego istnienia na szkolenie i walkę z zarażonymi, w których ciałach gnieżdżą się Przybysze...

Rick Yancey snuje w swej książce przerażającą, przyprawiającą o gęsią skórkę i nie raz, z powodu swej brutalności, dreszcz obrzydzenia oraz okrzyk niedowierzania wizję przyszłości, która mimo pewnej dawki schematyczności i wtórności jest nade wszystko intrygująca i w pewien sposób...oryginalna. Nie zdziwi zapewne nikogo fakt (w tejże książce będący głównym wątkiem), iż planeta Ziemia zostaje zaatakowana przez przybyszów z niezbadanego kosmosu - sytuacja, a raczej katastrofa taka opisana jest w wielu powieściach science-fiction (w takiej "Wojnie Światów" Wellsa chociażby). Nie opadnie nikomu szczęka, gdy dowie się, iż kosmici pozbawili życia niemal całą ludzkość (przykre i okrutne, ale prawdziwe). Ale zadziwić i zastanowić za to może sposób w jaki to zrobili. Ci z powieści Yancey'a wpadli na pomysł z piekła rodem - zesłali na Ziemię swego rodzaju plagi, kataklizmy, które stopniowo ją wyludniały. Cztery fale (jakie nie zdradzę) zebrały krwawy i monstrualny plon - z 7 miliardów ludzi ocalała jedynie garstka, która wciąż walczy o życie. Czy przetrwa ona jednak nadchodzącą piątą? Czym ta fala właściwie jest? Dlaczego Przybysze pojawili się na naszej planecie? Setki tego rodzaju pytań tłuką się boleśnie po głowie czytelnika i nie dają mu spokoju - to właśnie one sprawiają, że nie sposób przerwać lektury tejże powieści dopóki nie przewrócimy jej ostatniej strony. Autorowi nie można, więc pomysłowości i kreatywności odmówić, czego kolejnym przykładem jest chociażby Kraina Czarów, bądź Obóz Przystań - dziwaczne, niepokojące są to koncepcje, ale także niesamowicie fascynujące.

Kreacja postaci także się panu Rickowi udała - bohaterów "Piątej fali" nie sposób nazwać papierowymi i miałkimi, a to już coś. Są oni za to...nieidealni, co urealnia ich w oczach czytelnika i wzbudza jego ciekawość. Każda z przedstawionych na kartach tej powieści osób zmaga się ze swoimi demonami i lękami - nie znajdziemy w książce Yancey'a nieustraszonych superbohaterów, o przepotężnej wytrzymałości fizycznej i psychicznej, lecz normalnych, przeciętnych nastolatków, będących w końcu jeszcze dzieciakami, które odczuwają strach, ból, smutek, zagubienie, przechodzą chwile załamania i słabości - ich świat, normalne życie wraz z przybyciem na Ziemię kosmitów stanęło bowiem do góry nogami, rozpadło się jak domek z kart - niemniej jednak nieustannie walczą. Dzięki narracji pierwszoosobowej wnikamy, w często naturalnie chaotyczne myśli, czterech protagonistów. Gdy zapoznajemy się z historią z punktu widzenia Cassie, czy Zombie mamy wrażenie, że wydarzenia relacjonuje nam koleżanka/kolega. Mówią oni tym "naszym" językiem - prostym, obrazowym i współczesnym, niepozbawionym także mocniejszych, nieco wulgarnych, dobitnych słów - dzięki któremu i nam łatwiej wczuć się w ich trudną sytuację.

Niestety "Piąta fala" prócz zalet posiada także dość sporą wadę - i nie jest to bynajmniej wytykany przez wielu blogerów wątek miłosny. A przynajmniej nie do końca. Owszem, spokojnie mógł sobie go autor odpuścić, gdyż wprowadzając motyw uczucia między pewnymi osobami osiągnął efekt zupełnie odwrotny do zamierzonego (przynajmniej w moim przypadku) - zamiast poruszenia wywołał w czytelniku irytację jego bezsensownością i sztucznością - ale... Ale jednocześnie rozumiem cel tegoż wątku miłosnego - Yancey chciał pokazać, że nawet w czasach wojny, w otoczeniu śmierci i krzywd, miłość może i powinna się rodzić, bo nadaje walce o życie jakiś sens, mobilizuje nas do niej - i jestem w stanie go znieść podczas, gdy z inną rysą na ciekawej fabule nie mogę się pogodzić. A rozchodzi się tutaj Moi Drodzy o to, że niektóre problemy, wypadki można po prostu przewidzieć. Zdecydowanie za szybko rozgryzłam pewną znaczącą kwestię, co może wynikać z mojej nieodkrytej dotąd błyskotliwości (taaaa... :P), bądź ze zwykłej przewidywalności. Ja obstawiam tę drugą opcję i niestety to właśnie ona sprawiła, że mimo chęci nie mogłam czerpać pełnej przyjemności z lektury tej powieści.

Niedociągnięcia te nie są jednak jakieś olbrzymie, oj nie - dobre i ciekawe pomysły pana Yancey'a, pełnokrwiści i naturalni bohaterowie przez niego wykreowani, pędząca w zawrotnym tempie akcja, a także niesamowita i fascynująco niepokojąca aura książki sprawiają, że zdają się one maleć. I dlatego z czystym sumieniem daję "Piątej fali" -5/6 oraz gorąco zachęcam Was do jej przeczytania.



A na koniec utwór, który już nieodłącznie kojarzyć mi się będzie książką Yancey'a:



wtorek, 8 października 2013

"Musisz trzymać się ścieżki."




Mijają dwa tygodnie od chwili, gdy babcia osiemnastoletniej Scarlet Benoit zniknęła, pozostawiając na blacie kuchennym zakrwawioną chusteczkę z czipem identyfikacyjnym. Biuro śledcze ze względu na brak dowodów na przemoc zamyka sprawę, twierdząc, że Michelle uciekła, bądź popełniła samobójstwo. Dziewczyna postanawia odnaleźć ją na własną rękę przy pomocy przebywającego od niedawna w Rieux Wilka, ulicznego zabijaki, który zdaję się coś wiedzieć o miejscu pobytu jej ukochanej babci...
Tymczasem Cinder, dziewczyna-cyborg skazana na śmierć, ucieka z więzienia w Nowym Pekinie wraz kapitanem Thorne'm. Niegotowa do roli, jaką musi odegrać w przyszłości Unii Ziemskiej udaje się do Europy, gdzie losy jej i Scarlet przetną się w nieoczekiwany sposób...

Sagi Księżycowej autorstwa Marissy Meyer nie sposób zamknąć w jakiekolwiek ramy - ta seria wykracza daleko poza granice jednego gatunku, łącząc w całość kilka zupełnie odmiennych kategorii literackich. I tak odnajdujemy w niej elementy popularnej ostatnimi czasy dystopii, starej, dobrej science-fiction, powieści przygodowej, z której mógłby powstać niezły film akcji i zachwycającej, przypominającej beztroskie czasy dzieciństwa baśni okraszonej szczyptą romansu. Mieszanka wywołująca niestrawność? Skądże! Autorka serwuje nam naprawdę smaczne danie literackie, które dzięki umiejętnie dobranym składnikom takim jak interesująca i dopracowana fabuła, realistyczni protagoniści i urzekający klimat wzbudza apetyt na więcej.

Na kartach drugiego tomu tejże serii przed czytelnikiem występuje cała plejada barwnych i niepowtarzalnych postaci, o których po prostu nie można zapomnieć. Tym razem główna rola przypadła rudowłosej Francuzce o znaczącym imieniu Scarlet, której znakiem rozpoznawczym jest nowocześniejsza wersja pelerynki baśniowego Kapturka - czerwona bluza (z kapturem oczywiście!). Nasza protagonistka to osóbka z charakterem i pazurem - jak lwica walczy o swoje i nie da sobie w kaszę dmuchać, oj nie da! Jest porywcza, impulsywna, momentami lekkomyślna, co nie raz wpędzi ją w kłopoty, ale także odważna i wrażliwa, co dostrzegamy w sposobie w jaki mówi o swojej babci, martwi się o nią i troszczy - kocha ją bowiem całym sercem i jest w stanie dla niej zrobić wszystko. Tak naprawdę wady, które ta dziewczyna posiada, niczego jej postaci nie ujmują, lecz wręcz działają na korzyść - jest dzięki nim naturalna i żywa. Podobnie rzecz ma się z towarzyszem podróży naszej bohaterki, tajemniczym uczestnikiem walk ulicznych, o zielonych i często podbitych oczach. Wilk, bo o nim tutaj mowa, to postać niejednoznaczna i przez to jeszcze bardzie intrygująca - nie do końca wiemy kim tak naprawdę ten facet jest i co ukrywa. Nie od razu też poznamy jego prawdziwą twarz i historię, która niejedną osobę może zaskoczyć. Nowym indywiduum w Sadze Księżycowej jest także niejaki Carswell Thorne tytułujący się dumnie kapitanem, będąc w rzeczywistości dezerterem i...kimś jeszcze. ;) Ten lekko narcystyczny, święcie przekonany, o tym, iż robi oszałamiające wrażenie na kobietach jegomość przypominał mi Julka z disney'owskich "Zaplątanych" i rozkładał mnie na łopatki. Już pierwsza scena z jego udziałem totalnie Nadę rozwaliła (którą musi się z Wami podzielić) - Thorne umilał sobie bowiem smutne chwile w celi, przeglądając na tablecie swoją bazę pikantnych zdjęć różnych pań miast wykorzystać go do ucieczki (pozazdrościć takiej inteligencji ;p), na czym zastała go Cinder, przypadkowo trafiając do jego celi. Co wyniknie ze spotkania tej dwójki? Przygotujcie się na masę przezabawnych i rozbrajających dialogów.

Prócz całkowicie nowych postaci spotkamy się w "Scarlet" także z tymi znanymi z poprzedniej części - zajrzymy do księcia Kaito, który próbuje sprostać roli cesarza i ocalić Wspólnotę Wschodnią przed okrutną, lunarską królową Levaną (trzymam kciuki, żeby mu się udało!) i poobserwujemy dalsze losy wspomnianej już wcześniej Cinder, która ze stłamszonej, cichej dziewczyny staje się pewniejszą siebie, stanowczą i rozsądną młodą kobietą, powolutku akceptującą swoje przeznaczenie. Nie raz spotkałam się na wielu blogach ze stwierdzeniem, iż w porównaniu ze Scarlet wypada ona blado, z czym nie do końca się zgadzam. Owszem, być może główna bohaterka drugiej części tejże sagi jest bardziej wyrazista, zwraca na siebie uwagę, ale to właśnie Cinder jest protagonistką dynamiczną, która potrafi z traumatycznych, ciężkich przeżyć czerpać siłę i dlatego zajmuje w moim sercu miejsce przed Scarlet (tuż za pewnymi dwiema postaciami płci męskiej :D). Tak jest i już!

Akcja pędzi w powieści na łeb, na szyję, nie daje nam ni chwili wytchnienia - co rusz bierzemy udział w jakiejś bitce, strzelaninie, bądź uciekamy przed pościgiem - o nudzie, więc nie ma mowy. Być może dzieje się to wszystko za szybko, za intensywnie, za dynamicznie, ale co z tego! Być może (a nawet na pewno) nie jest to pozycja ambitna, z "górnej półki", co mnie osobiście nie obchodzi. Bo ja z lektury "Scarlet" czerpałam niesamowitą frajdę - od bardzo długiego czasu żadna powieść nie pochłonęła mnie do tego stopnia, bym zapomniała o całym świecie i autentycznie nie mogła się od niej oderwać oraz warczała na każdego, kto tylko próbowałby mnie od czytania odciągnąć, a powieści pani Meyer się to udało. Każde wydarzenie w niej opisane przeżywałam równie mocno, jak bohaterzy - ja nimi i z nimi po prostu byłam - i jednocześnie nieskrępowanie jarałam się każdą, niezwykle subtelną w wykonaniu pani Marissy aluzją do baśni o Czerwonym Kapturku. Dzięki jej książce przeniosłam się bowiem do czasów dziecięcych, chwil, gdy rodzice podsuwali mi do czytania piękne, czarodziejskie opowieści, a ja wierzyłam, że magia gdzieś w otaczającym mnie świecie tkwi. Mocne 6/6.




(źródło)








czwartek, 3 października 2013

Mija rok...



3 października 2012 roku o godzinie 18.04 Książkowy Zawrót Głowy zakwitł w blogosferze. Od tego momentu dzisiejszego dnia mija rok - już 12 miesięcy jestem Tutaj z Wami (no...troszkę nieregularnie...) i (co najważniejsze) Wy jesteście ze mną. Dziękuję Wam za każdy komentarz pod moimi rzadkimi i nieprofesjonalnymi recenzjami, który niesamowicie mobilizuje mnie do pisania o tym, co kocham - o książkach. Dziękuję za każdą, choćby cichutką wizytę na tymże blogu. Dziękuję za czytanie tych moich wypocin. I w końcu dziękuję za to, że jesteście - to znaczy dla mnie wiele. :)

                                       
                                                                                                                                    
                                                                                                                    Nada







P.S. Poprzedni i trwający jeszcze tydzień szkolny był/jest naprawdę zakręcony - i do tego w tym negatywnym sensie. Nauczyciele dostali wścieklizny, ze wszystkich przedmiotów naraz robią sprawdziany i kartkówki, a my- tegoroczni maturzyści- rzygamy nauką. Nie mam więc głowy do pisania o książkach, brakuje mi także czasu by je czytać. Ale (nareszcie!) zbliża się weekend i w końcu znajdę chwilę by coś Wam tutaj skrobnąć - jakiś czas temu przeczytałam powieść, która totalnie mnie zachwyciła. W ogóle mam szczęście w tej kwestii - trafiam na naprawdę dobre książki. Niestety to jedyna rzecz, która mi się w ostatnim czasie udaje...No nic, mówi się trudno i płynie się dalej nie? :)

sobota, 21 września 2013

Książka na każdy miesiąc.



Kolejnej zabawy blogowej nadszedł czas. Tym razem biorę udział w rankingu, stworzonym przez Liss Carrie.  Polega on na tym, by "dopasować książkę, film, osobę do danego miesiąca w roku w zależności od tematu" (więcej tutaj), a dzisiejszy jego temat brzmi: Książka, która kojarzy mi się z...





Styczeń już zawsze kojarzył mi się będzie z debiutem pani Rossi - to właśnie wtedy poznałam historię Arii i Perry'ego, która do dzisiaj siedzi w mojej głowie i sercu, to właśnie w tym zimowym miesiącu oczyma wyobraźni zobaczyłam eterowe niebo - mówię Wam niezapomniany widok... :D









Luty przywodzi mi na myśl pierwszą część magicznych Opowieści z Narnii. W tym miesiącu zima trwa jeszcze w najlepsze, kołdra śniegu szczelnie przykrywa świat i...krainę stworzoną  przez Lewisa. :) Przez zaspy przedzieramy się nie tylko my, ale i bieżący z pakunkami pan Tumnus, który niebawem spotka małą Łucję...










Marzec to miesiąc, w którym świat powoli budzi się do życia, a Wiosna z zimowego snu, podobnie jak uczucie Anny Eliott do kapitana Fryderyka Wentwortha. Historia miłości, która wydawała się już przeszłością, ale jednak zakwitła na nowo snuta przez Austen w "Perswazjach" kojarzy mi się właśnie z tym miesiącem.






A kwiecień to pierwszy tom Trylogii Czasu. Powód jest prosty - "Czerwień rubinu" czytałam po raz pierwszy podczas Świąt Wielkanocnych, które wypadły tamtego roku właśnie w tymże miesiącu. ;)









Maj to okres matur, czas, w którym młodzi ludzie (niebawem już także i ja) zadecydują o swojej przyszłości, tak jak Beatrice Prior, bohaterka powieści Roth, której przyjdzie przystąpić do testu przynależności, a następnie w dniu specjalnej Ceremonii wybrać jedną z pięciu frakcji.








W czerwcu swe święto obchodzą wszystkie dzieci, w tym także jedna z najsłynniejszych w literaturze dziecięcych bohaterek - rudowłosa Ania z Zielonego Wzgórza, o nieposkromionej wyobraźni i energii.










Lipiec to "Buba" Barbary Kosmowskiej. Dlaczego? Sama nie wiem. Może z powodu jarzącej, bijącej po oczach żółtej okładki tej powieści, która kojarzy mi się ze słońcem. Albo dlatego, że swego czasu w niemal każde wakacje wracałam na Zwierzyniecką, gdzie mieści się mieszkanie Buby, jej zwariowanych rodziców, dziadka - jajcarza i Bartoszowej, która grobowym głosem oznajmia: "Obiad!"








A sierpień to "Delirium" Lauren Oliver. To właśnie w tym miesiącu po raz pierwszy wkroczyłam do świata, w którym miłość jest zakazana, by rok później go opuścić i pożegnać się z Leną, Alexem i innymi, niezapomnianymi bohaterami.









We wrześniu dzieci i młodzież  rozpoczynają nowy rok szkolny, a Harry Potter kolejny semestr w Szkole Magii i Czarodziejstwa. Od ośmiu lat czekam na list z Hogwartu, licząc, że w końcu będę mogła uczęszczać na lekcję Eliksirów, a tu klops - nadal nie przychodzi. Dlaczego?! ;)








Październik to druga część Trylogii Moorehawke. Skąd to moje skojarzenie? Wydaje mi się, że wzięło się ono z jesiennej kolorystki jej okładki. Podczas lektury "Królestwa cieni" czułam zapach dymu ognisk i opadłych liści, co przywodzi mi na myśl jesień.











Listopad z kolei kojarzy mi się z pierwszym tomem Pieśni Lodu i Ognia. W tym miesiącu w powietrzu momentami poczuć można zapach zbliżającej się małymi krokami zimowej pory roku, co przywodzi mi na myśl dewizę rodu Starków: "Winter is coming!"









W grudniu do Świąt Bożego Narodzenia przygotowujemy się nie tylko my razem z naszymi rodzinami, ale i i mieszkanki Akademii Spence. Gemma Doyle wraz koleżankami lepi ozdoby choinkowe (co nie za bardzo jej wychodzi), przygotowuje się do ferii świątecznych i zimowych bali.









A co z Wami? Macie swoje książkowe skojarzenia z miesiącami roku?

                                                                                                                              Nada
                                                                                                                                   


czwartek, 12 września 2013

Ciemna strona Dublina...


Pozbawione zmartwień i ciemnych odcieni życie Mac Lane zmienia się w jednej chwili. W momencie, gdy podnosi słuchawkę telefonu jej różowy, beztroski świat rozsypuje się, jak zamek z piasku na silnym wietrze. Dziewczyna dowiaduje się bowiem, iż jej ukochana, starsza siostra Alina studiująca w Dublinie została znaleziona w ciemnej, obskurnej uliczce...martwa. Kto ją zamordował? I dlaczego? Tego zdaje się nie wiedzieć nikt, nawet dublińska policja, która z braków poszlak i dowodów zawiesza śledztwo. Mac nie zamierza jednak tego tak zostawić, za wszelką cenę chce rozwiązać zagadkę śmierci siostry, do której klucz może kryć się w nagranej na jej poczcie głosowej dziwacznej, niezrozumiałej i przerażającej wiadomości od Aliny, i w tym celu wyrusza do Irlandii, gdzie przyjdzie jej zobaczyć drugie, mroczniejsze oblicze Dublina i odkryć zdumiewającą prawdę o sobie...

"Filmy mówią Wam, co macie myśleć. Dobra książka pozwala samodzielnie przemyśleć kilka rzeczy".

MacKayla to słodka blondynka, która nie może żyć bez różu. Różowe rajstopki,  megaobcisłe i koniecznie megakrótkie spódniczki, oraz topy w takowym kolorze, sandałki i torebeczki z...różowymi cekinami oczywiście, to jej znak rozpoznawczy. Brzmi okropnie i tandetnie prawda? Ku mojemu ogromniastemu zdziwieniu wcale tak nie jest, bowiem makabryczny styl ubierania się bohaterki wynagradza jej mocny charakter. Tak naprawdę pod tą całą cukierkowatością i różowością kryje się diabelsko inteligentna młoda kobieta, która nie dość, że w głowie ma poukładane, wie czego w swym życiu chce i do upadłego walczy o swoje racje, to jeszcze posiada błyskotliwe poczucie humoru i jest...oczytana. Tej dziewczynie ciężko zabić ćwieka - w niemal każdej, nawet bardzo...hmm...kłopotliwej sytuacji obroni się za pomocą ciętej riposty - i dlatego nie sposób jej nie polubić. Mac to całkowite przeciwieństwo pewnego tajemniczego faceta, z którym chcąc, nie chcąc będzie musiała współpracować - mowa tutaj o właścicielu "Księgarni i bibelotów Barronsa", niejakim Jericho, którego kontrast z postacią panny Lane wręcz oślepia. Opanowany, chłodny, sarkastyczny, enigmatyczny i...pociągający (xD) Barrons o stalowych nerwach, na pytania Mac zawsze odpowiada pytaniami, co doprowadza naszą bohaterkę do szewskiej pasji. Jericho także ciężko znieść tę dziewczynę - irytują się, wkurzają i dopiekają sobie nawzajem, co owocuje nierzadko zabawnymi, rozbrajającymi dialogami i utarczkami słownymi. "Kto się czubi, ten się lubi mówi" mówi przysłowie, ale czy sprawdza się ono w przypadku tej dwójki? Nie do końca. Może faktycznie coś tam między nimi zaczyna iskrzyć, ale nic poza tym. Miłośnicy romantycznych uniesień, wyznań, deklaracji i zachwytów nad wyglądem wybranka/wybranki serca w "Mrocznym szaleństwie" ich nie znajdą, nawet w śladowych ilościach.

Moning nie poprzestała jedynie na stworzeniu interesujących bohaterów - przyłożyła się także do kreacji świata. Zabiera nas ona do Dublina ogarniętego po zmroku mrocznym szaleństwem. Nocą rządzą w nim elfy, których prawdziwą naturę są w stanie dostrzec jedynie widzący sidhe. Jak to na ten rodzaj magicznych istot przystało dzielą się one na dwa dwory: Jasny oraz Mroczny i teoretycznie są niesamowicie piękne. Nic nowego powiecie, ale to nie wszystko Moi Drodzy, gdyż autorka dodała do nazwijmy to cech elfów znanych nam z fantastyki coś nowego. I tak osobnicy z Jasnego Dworu obdarzeni są niezwykłą urodą, którą wykorzystują by uwieść ludzkie kobiety i uzależnić od seksu z elfim gatunkiem, co w ostateczności może je po prostu wykończyć, a ci z Mrocznego dzielą się na kasty, w większości niesamowicie szkaradne i przerażające. Takiego Szarego Człowieka mamy wśród nich na przykład. Albo Cienie. Jak te istoty wyglądają? I dlaczego nie nazwałabym ich sympatycznymi? Sprawdźcie sami.

"Wczoraj wieczorem stwierdziłaś, że chcesz wiedzieć, co cię czeka, żebyś mogła lepiej dobrać strój. Powiedziałem ci, że dziś odwiedzimy wampira w jaskini gotów. To dlaczego w takim razie wyglądasz jak radosna tęcza panno Lane?"

"Mroczne szaleństwo" to także misternie dopracowana i nieprzewidywalna fabuła - autorka również w tej kwestii odwaliła kawał dobrej roboty, dzięki czemu możemy cieszyć nasze czytelnicze duszyczki ciekawą i świeżą historią, która ochoczo potrzyma nas w objęciach niepokoju i napięcia. W powieści Moning unosi się atmosfera szaleństwa, erotyzmu i mroku, posępny, ponury nastrój w niej panujący udzieliłby się także i nam gdyby nie błyskotliwa, pełna humoru narracja bohaterki, która rozwiewa wszystkie cienie i nie pozwala czytelnikom na chwilę nudy. Mocna 5 się "Mrocznemu szaleństwu" należy. A co!


                                                                                                                                   Nada